Akademia Zamojska 1935 r.

Dwa gimnazja oraz dwa licea nowego typu budynek w sobie przygarnia, a jakby pomny jeszcze zamiaru Ossolińskiego, który tu chciał pierwotnie „Ossolineum” umieścić, jakby podtrzymać chciał nadal tradycję dawną, także i Bibliotekę Centralną Pedagogiczną.

Bo tamta, której podstawą był księgozbiór pierwszego w Zamościu bibliofila Jana Zamoyskiego, a pomnożona z biegiem lat blisko półtora tysiącem ksiąg z szymonowiczowskiego zbioru, oraz umiłowanymi dziełami Kacpra Trądkowskiego z Gielniowa, Bodzęckiego Wojciecha, Jana Niedźwieckiego, Birkowskiego Szymona, Dreznera Tomasza, Solskiego Kacpra, Melchiora Stefanowicza i niejednego chełmskiego biskupa, z racji kanclerzowania Akademii w myśl bulli papieskiej, weszła w skład słynnej Biblioteki Ordynacji Zamojskiej w Warszawie, licząc przy kasacie swej przez rząd austriacki pięć tysięcy egzemplarzy i tysiąc pięćset rękopisów.

Wielki, czworoboczny gmach z wirydarzem pośrodku, o pięknie zarysowanych lukach sklepionych sal i korytarzy, rozbrzmiewa zda się jeszcze dawnym życiem. W marzących oczach patrzącego nań teraz, wykwita nad ścianą frontową wysoki, mansardowy dach. Z pod tynku stuleci wyłania się piękny portal na podwójnych wsparty kolumnach.

Wychodzi z pod niego gromadka uczniów, wzrok skromnie ku ziemi spuszczając, ręce w rękawach luźnych, ciemnych szat kryjąca. To słuchacze świętej teologii, do gmachu leżącego bliżej kolegiaty na wykłady spieszący.

To znowuż roześmiana młodzież do bursy opodal wzniesionej, dziś nieistniejącej, z lekcyj porannych wracając figluje żakowskim zwyczajem.

Szybko biegnie uczniowska gromada — to ci, którzy z piechotą ordynacką złączeni i ze strażą miejską po społu drugiego bastionu bramy Szczebrzeskiej bronili podczas oblężenia miasta przez Chmielnickiego.

Mignięcie karmazynowej kitajki wyłogów z czerni profesorskiej togi zwraca naszą uwagę i wzrokiem odprowadzamy postać sunącą cicho, do małego, jak pisklę obok kokoszy przysiadłego w pobliżu Akademii domu.

Ze sklepionej sali przyciszony gwar słychać. Ciekawe oczy oglądają zebranych. Co chwilę któryś do marmurowej urny podchodząc sekretne w nią rzuca wota. To obiór nowego rektora dokonywany w przytomności profesorów i przedstawicieli studenckich nacyj. A oto i on, wybraniec, przyodziewany w leżącą dotąd na stołku bezpańsko aksamitną, ponsową, szerokim, złotym galonem bramowaną togę — z. mucetem fioletowym o gronostajowym otoku w dłoni. Zadźwięczał nikle złoty łańcuch rektorski nim rozebrzmią wiwatne okrzyki i nim bedele, dzierżący srebrne berła, w błękit sukiennych szat strojni przez ulice wybrańca powiodą.

A oto długi sznur młodzieży z przybytku nauki ku kolegiacie w dzień świętego Patrona sunący. Powrócą wieczorem w procesji, w blasku jarzących świec, na tradycyjne o północy z pobożną pieśnią na ustach obejście akademickiego budynku.

Oto Vanozzi, legat papieski — choć go jako żywo w tym gmachu nigdy nie było, bo nie istniał jeszcze za jego w mieście naszym bytności — podziwia księgi i bursę nawiedza.

Oto wrześniowe, jesienne ale ciepłe słońce ogląda Bazylego Rudomicza poważną, rektorską postać, jak na czele delegatów Akademii w daleką do Krakowa podróż na koronację Michała Korybuta wyjeżdża, od którego przywiezie uczelni potwierdzenie nadanych do onego czasu przywilejów i nowe uzyska, szlachectwo profesorom przyznające i wyłączne, w promieniu dwunastu mil od grodu prawo nauczania.

Zatwierdzi je niebawem Jan III Sobieski zanim zaszczyci swymi królewskimi odwiedzinami i z zadowoleniem podkręci w którejś ze sal wąsa.

To znowu legat papieski o. Giovanni Antonio, czasu lata do Zamościa przybyły, zajrzy w mury Akademii — w braku profesorów, którzy na wywczasy letnie wyjechali, przez służbę po niej oprowadzany — i z ciekawością do ksiąg i rękopisów bibliotecznych sięgnie, złocisty pył w blasku sierpniowych promieni słońca z nich strząsając.

Oto rektor Krobski z profesorami, w szaty przednie odzianymi, u bramy na gościa czeka i za chwilę, przybyłego w odwiedziny dostojne, hetmana wielkiego koronnego Adama Mikołaja Sieniawskiego w chłód sal akademickich powiedzie.

I znów zmienną rzeczy koleją inny rektor, innemu królowi asystować przy koronacji jedzie — Baltazar Dulewski — wioząc w łubach nową, na tę uroczystość przez ordynata Klemensa sprawioną togę, zdąża na Stanisława Augusta pomazanie, od którego potwierdzenie przywilejów uzyska.

A przez dziesiątki lat, przez półtora wieku blisko przeskoczywszy od odwiedzin Józefa II cesarza, zajrzyjmy w szare oczy najdroższego sercom naszym gościa pod brwią spuszczoną ukryte, gościa w skromny, siwy mundur odzianego. — To przeszedł obok nas i w głębi gmachu zniknął Józef Piłsudski, Wskrzesiciel Polski, Budowniczy Państwa i jego Naczelnik.

A ten, jakże znany, dobrotliwy uśmiech Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej majaczeje nam jeszcze pod przymkniętą powieką. Profesor Ignacy Mościcki w gmachu Akademii w samotności chwil kilka spędził na wspomnieniach swych beztroskich, chłopięcych lat, nasłuchując, czy z pod sklepienia nie odebrzmi mu tupot szybkich nóg, lub radosny młodzieńczy okrzyk — a potem ze Stefanem Milerem, profesorem przyrody tutejszego gimnazjum i założycielem zamojskiego „Zoo“, pójdzie zwiedzić, wysiłkiem wytrwałym jednego człowieka, przy pomocy uczniowskich rąk stworzony ogród, nowość, której za jego czasów, gdy z rodzinnego Skierbieszowa do Zamościa na naukę zjeżdżał, jeszcze nie było.