Kolegiata – Świątynia pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła

Oderwawszy wzrok od murów bramy Szczebrzeskiej i wolnej za bramą przestrzeni, którą przecina leniwie wody tocząca Łabuńka, a myśl od scen jakie niegdyś rozgrywały się na owym błotnistym do niedawna jeszcze polu, zawróćmy ku kolegiacie zamojskiej.

Poważny, bielejący frontonem kościół, z półkolistą absydą, z wieżą dzwonnicą na uboczu stojącą, mieści się w ogrodzeniu bujną zielenią porośniętym, w którym dwie figury: Matki Boskiej i św. Floriana. Ta ostatnia, szczyt bramy Szczebrzeskiej niegdyś zdobiąca, przeniesiona została na procesjonalny cmentarz. Zegar, po którego kamiennej płycie wędruje słońce odmierzając od lat 1868-ych czas, został ufundowany przez biskupa Baranowskiego. W rogu cmentarza, przy bramie pochowano ongiś generała Wittenberga, który zmarł tu w niewoli, tęskniąc za daleką szwedzką ojczyzną, odgrodzoną odeń przestrzenią najechanych bezprawnie ziem i falującym gościńcem szarego Bałtyku.

Do cmentarza procesjonalnego przylega infułatka, miejsce zamieszkania każdorazowego proboszcza kolegiaty; została wzniesiona z materiału uzyskanego po rozbiórce zamku kanclerza w Skokówce, a później przebudował ją ks. infułat Mikołaj Kiślicki. Przepiękny portal, którego przyparte, żłobkowane kolumny czołami kapiteli podtrzymują część górną z herbem Prus u szczytu, ma ten sam co na dzwonnicy motyw zdobniczy, zgniecionych nieco ślimacznic. Z nad łuku bramy o idealnych rozmiarach renesansu, uśmiechają się pyzate twarzyczki barokowych aniołków.

W infułatce, najstarszym w mieście budynku, użyto po raz pierwszy w Zamościu do ozdobienia sztukaterii, umieszczając ją jedynie na kantach krzyżowego sklepienia, jako nawiązanie do dawnych, gotyckich żeber. W kamieniu kute portale pierwszego piętra mają bardzo bogaty kwiatowo-owocowy ornament.

Świątynia pod wezwaniem „Zmartwychwstania Pańskiego i świadka tegoż św. Tomasza Apostoła” fundowana w 1586 r. w sześć lat doczekała się konsekracji, której jeszcze w surowych murach, bez ołtarzy w kaplicach, bez ambony i bez stall, dopełnił biskup chełmski Stanisław Gomoliński. Niedługo potem została wyniesiona do godności kolegiaty, a potem przydano jej jeszcze znaczenia przez powierzenie każdorazowemu jej infułatowi pieczy nad małoletnim, gdyby tak losy zrządziły, ordynatem, przez oddanie władzy zwierzchniej nad Akademią Zamojską, z którą była ściśle, nierozerwalnym węzłem połączona i przez zaproszenie do zasiadania w ustanowionym Trybunale Zamojskim.

Wchodząc do wnętrza zanurzmy końce palców w wodzie święconej, wypełniającej czarną marmurową kropielnicę, przywiezioną tu przed laty z radecznickiego kościoła.

Ogarnijmy wzrokiem imponujące w stylu rozkwitłego renesansu wnętrze, wsparte na filarach oddzielających nawę główną od bocznych, a poszerzone jeszcze szeregiem foremnych kaplic.

Sklepienie ma harmonijne zarysy żebrowań. Dostojność bije ze ścian rozczłonkowanych gzymsami i pilastrami, a łuki rozpięte nad filarami, które dzielą nawy i łuki chóru zdobne są zwornikami twarzowymi. Wśród nich obok podobizn fundatora i jego żony Gryzeldy, uwieczniono też współczesnych dobie powstawania kościoła panujących, Batorego i Anny Jagiellonki, jak też innych wybitnych osobistości.

Dzieło budowniczego miasta i nadwornego architekta kanclerza Bernarda Morando, dającego prostocie i powadze przewagę nad ozdobnością, wraz z innymi budowlami Zamościa wywarło wielki wpływ na szereg polskich późnorenesansowych kościołów w XVII wieku. Przyczyniło się do wprowadzenia tynkowanych fasad, opilastrowanych i ogzymsowanych ścian, ozdobnych szczytów i sztukaterii o klasycznych motywach.

Kolegiata zamojska, jako też inne tutejsze kościoły, zbyt wielkie i zbyt wspaniałe, nie stały się same typem dla innych, ale były punktem wyjścia i pierwszym etapem ich rozwoju, który doprowadził do utworzenia typu polskiego kościoła renesansowego, typu zwanego lubelskim; Lublin pierwszy poddał się smakowi młodszego i mniejszego, ale dzięki artyzmowi Moranda pięknego Zamościa.

Budowlom zatem zamojskim zawdzięczają swój styl i piękno liczne kościoły Lublina, fara w Kazimierzu, oo. bernardynów kościół w Leżajsku. W Zamościu poczęty, a ukształtowany za jego granicami lubelski typ kościoła sięgnął i dalej po Sokal, Kielce, Warszawę, Łowicz, Grodno, Wilno, a nawet Wejherowo, gdzie zaznaczył się w jednej z kaplic Kalwarii.

Sporo lat upłynęło nim zupełnie wykończoną została świątynia, a nie tylko hetman, ale potem i jego następcy dokładali starań, by wnętrze jej, czy to projektowaną jeszcze w 1620 r. za ordynata Tomasza przez architekta Jana Jaroszewicza, dziś nie istniejącą już kazalnicą ozdobić — czy dzwon spiżowy na wieży kolegiackiej, by chwałę Pana wszem głosił zawiesić — czy jedną z kaplic przepięknym dziełem sztuki, Zwiastowaniem, jak wnuk hetmana Jan Zamoyski uświetnić — czy sutymi zapisami jak Wiśniowiecka Gryzelda lub Szański Andrzej, podstoli chełmski, ją wzbogacić — czy organami na dźwiękach głębokich tonów duszę w niebo wznoszącymi przybytek Pański, jak Marcin Zamoyski, z nowej linii pierwszy ordynat, obdarować — czy do ofiarowanego już sprzętu kościelnego nową monstrancję złotą, rubinami i perłami sadzoną, herb Jelita na rzeźbionym postumencie mającą dorzucić — lub wspaniałe kobierce, jak Stanisław Riecus, kanonik kolegiacki, na stopniach ołtarzy jej rozpostrzeć — czy ciborium srebrne, spotkanie niewiernego Tomasza z Chrystusem przedstawiające, w herby Zamoyskich i Ostrogskich zdobne, w dalekim Wrocławiu wyrzeźbione, w ołtarzu głównym umieścić — czy stare, przerabiane złotem i srebrem, poważnym fioletem, żałobną czernią, bielą, amarantem lub zielenią oczy cieszące ornaty i kapy sute, jak Pelagia z Zamoyskich Branicka, naprawiać — czy gdy sięgnąć do nowszych już czasów, piaskowiec dawnej posadzki na marmurowe płyty w prezbiterium, a betonowe w nawach poprzemieniać, lub gruntownego odnowienia kościoła sumptem ordynacji dokonać. A samym hetmanowym staraniom zawdzięcza świątynia, oprócz znanych nam już dobrodziejstw, jeszcze wiele.

Choćby te na ścianach prezbiterium cztery wielkie obrazy pędzla Dominika Robusti Tintorettowego syna, jeszcze za życia fundatora, za pośrednictwem pocztę w Krakowie trzymających i tam na stałe osiadłych Monteluppich w 1604 r. z Italii sprowadzone. Myśli zaprzątnęły one kanclerzowi sporo i niemało epistoł gęsim piórem pisanych do Wenecji poszło, gdy niepokoił się czy cedr czy cyprys da trwalsze pod malowidło drzewo, gdy dawał instrukcje co do barw, czy gdy nawet rysunek swój malarzowi posyłał do obrazu niewiernego Tomasza, który chciał mieć zupełnie po swej myśli uczynionym. Cztery wielkie zdobią dotąd prezbiterium, a tamten długo wisiał w głównym ołtarzu, póki go inny, pędzla Kasińskiego czy Palma Nuovo, nie zastąpił.

Albo choćby obraz św. Mikołaja w infułackiej kaplicy wiszący, przez hetmana ponoś z dalekiej moskiewskiej wyprawy przywieziony do kolegiackiej świątyni, z domalowanym w późniejszych już czasach dziekanem Kiślickim i również z późniejszych pochodzącą czasów infułą biskupią łacińską, która od pontyfikalnych szat wschodniego obrządku dziwnie rażąco odbija.

Żadnych zastrzeżeń za to pod względem piękna i harmonii nie budzi inny obraz, należący do kolegiackich osobliwości — obraz przedstawiający tyle razy powtarzaną scenę zwiastowania, który natomiast przez długie lata był i jest jeszcze powodem sporów, komu przypisać autorstwo.

Mistrza upatrywano zrazu w Fra Angelico da Fiesole, później skłaniano się ku pędzlowi Carlo Dolce, dziś i tego ostatniego podają w wątpliwość, nie wysuwając jednak innego na razie twórcy.

Włoski czy nie włoski malarz ukrytego za aksamitną, błękitną zasłoną obrazu, był wielkim w każdym razie artystą, który na tle architektonicznego wnętrza rozwinął zwartą i przejrzystą kompozycję.

Najświętsza Panna o pięknej, wdzięcznie w górę wzniesionej dziewczęcej twarzyczce, poprzez Ducha świętego w postaci gołębicy, z naiwnie uzmysłowioną łaską w kształcie promieni spływających z dzióbka, wznosi wzrok w górną partię obrazu na postać Boga Ojca, zawisłego w obłokach. Ręce, przed chwilą snać od leżącego obok modlitewnika odjęte, złożyła bezwolnie nieco na kolanach, ale już w gotowości, już chętne do przyjęcia w nie powierzanej sobie dzieciny. Anioł wielką nowinę przynoszący jest poza zasięgiem jej wzroku i choć tak wyrazisty i na jednej płaszczyźnie potraktowany, znajduje się na drugim planie. Rola jego skończona — pochyla głowę, spuszcza wzrok, a przez kobiecą piękność twarzy, miękkość pochylenia i skrzyżowania na piersi rąk, stara się artysta jego drugoplanowość podkreślić.

Obraz przypisywany włoskiemu artyście, ma jednak nie włoską na głowie świętej Dziewicy koronę. Zwyczaj koronowania obrazów kościelnych obcy był włoskim twórcom, którzy albo zostawiali głowę Najświętszej Panny zdobną jeno w sploty włosów, albo nakrywali ją, madonnie już z dzieciątkiem w ramionach lub igrającym u kolan, rąbkiem szaty.

Kto wie czy korona nie jest później już domalowanym szczegółem, który jednakowoż, tym niezbyt włoskim sposobem honorowania, nie psuje w niczym wrażenia skończonego piękna, jakie na widok dzieła tego ogarnia.

Odmiennym uczuciem napełnia patrzącego inny obraz Najświętszej Panny „Obwachowską“ zwanej. Na tarcicy drzewa zmalowany, czczony był specjalnie przez mieszczan zamojskich, którzy szczególnie w ciężkich chwilach, zagrażających miastu podczas wojen czy pomorów, zanosili gorące modły do swojej Patronki. Zrazu w ratuszu adorowano Ją, stąd nazwa pochodzi, a potem do kolegiaty uroczyście przeniesiono w 1803 r.

Działo się też w owej świątyni niemało.

Zaroiły się jej mury komżami księży i tłokiem niezmiernym ludności odprowadzającej w kryptę grobową zez włok założyciela miasta, twórcy ordynacji i fundatora wielu w grodzie instytucyj. Zadźwięczały mury jej od śpiewu żałobnego kapłanów i smutnego zawodzenia członków najstarszego w Zamościu, Literackim zwanego bractwa, które do wzajemnej pomocy w nieszczęściu obowiązane, jak mogło i rozumiało, najbliższej rodzinie chwile rozłąki osłodzić śpiewem pragnęło.

W 1633 r. łuną pożaru skrwawiona świątynia szkód doznawszy niemało, poddała się troskliwemu gojeniu zadanych jej ogniem ran, pod kierownictwem włoskiego architekta dell Aqua, aby niedługo, w ćwierćwiecze, w wiosenną, pełną zapachów i ciepłych powiewów noc wielkiego tygodnia, znowu pożarną oblać się śreżogą i płomieniem osłonić, w którym stare akta świątynne zniszczały, a dzwon na wieżycy od żaru stopiony, na długo przestał zwoływać wiernych na modlitwę swoim spiżowym dźwiękiem.

Nie ucieszyła się zbytnio wizytą Augusta II, ani dwukrotnymi odwiedzinami Józefa cesarza i z musu tylko, bez serdecznego szlochu, egzekwi żałobnych odprawianych za księcia Karola Loratyńskiego, cesarzowego krewniaka, słuchała.

Rozśpiewały się za to nabożnym uniesieniem w opalowych dymach kadzideł jej mury na przyjęcie błogosławionych szczątków Jana Kantego, które przez ks. Piskorskiego w prezencie od Jagiellońskiej Wszechnicy uczelni zamojskiej przywiezione, wśród wielkich uroczystości w kaplicy Akademickiej spoczęły.

Albo radośnie zdziwiona, echem z pod sklepień odrzuconym wtórowała całą mocą w latach niewoli tajoną intonowanemu przez infułata Skotnickiego po zajęciu twierdzy przez wojska księcia Józefa — Te Deum.

Pamięta jeszcze dostojnego celebransa biskupa kamienieckiego Jana Krzysztofa na Gninie Gnińskiego, który od siostrzana swego młodego Tomasza Józefa rotę ordynackiej przysięgi, drżącym wymawianej głosem, odbierał. Pamięta i inne ordynacji tyczące zdarzenie, także przed tym samym ołtarzem rozgrywające się, gdy bezdzietny Jan Jakób na rzecz Andrzeja Zamoyskiego uroczyście się jej zrzekał.

Przez dal minionych lat pomnie jeszcze pochówek matki Korybuta z Zamoyskich Wiśniowieckiej, która w podziemiach kolegiaty legła — i ten szybki, acz wspaniały, drugi niewieści pogrzeb wdowy po Marcinie, Anny z Gnińskich Zamoyskiej, która już wtedy, późną wiosną, przysiędze syna asystowała chorzejąc, a w kilka niedziel potem, w wojenny czas lata umarła.

Albo zatrzęsienie duchownych dostojników greckich i łacińskich, którzy synodalne obrady w małym, bazyliańskim kościółku rozpocząwszy, zaraz do kolegiaty je dla obszerniejszego pomieszczenia i większej powagi przenieśli, a potem uwiecznieni zostali na ścianie nad chórem w czasie, gdy polichromia kunsztowna dodawała jeszcze kolegiacie świetności.

I pamiętają — o jakże pamiętają dobrze młodą Piłsudskiego Józefa postać, ostrożnie z poza filara wychyloną, gdy tu się z Sulkiewiczem Aleksandrem i Miklaszewskim Janem spotykał po ucieczce z petersburskiego szpitala przed przekroczeniem granicznej Tanwi — a może i gajowego Berdzika, który rzuconą przez Tanew chybotliwą kładką, będącą łącznikiem rozerwanych dzielnic, przeprowadził przyszłego Wodza Narodu i w pieczę chłopa Mikołaja Rybizanta oddał, aby Go powiódł dalej. Wodza, który nieświadom wtedy swojej przyszłej w narodzie roli, jednak z buławą marszałkowską już w podróżnych sakwach, szukał schronienia w świątyni wzniesionej przez wielkiego kanclerza i wojownika, spoczywającego w krypcie pod Ordynacką kaplicą.

Kaplica ta utrzymana w stylu barokowym, odgrodzona jest od nawy bocznej, którą zamyka, kutymi w żelazie odrzwiami, z widniejącymi na nich herbami Zamoyskich.

Rozpina się nad nią sklepienie zdobne bogatymi sztukateriami.

Szare dzisiaj ściany były niegdyś obite karmazynowym i żółtym, w pasy na przemian kładzionym aksamitem. Według relacji Kajetana Koźmiana, który w Akademii Zamojskiej w ostatnich latach jej istnienia pobierał nauki i znał dobrze różne zabytki kanclerskiego grodu, ta ozdoba Ordynackiej kaplicy w ostatnich dziesiątkach lat XVIII stulecia była już prawie zrównana całkiem w kolorze, wypełzła i została w latach późniejszych zupełnie usunięta.

Nad kolatorskimi ławkami znajdują się brązowe tablice z wiele mówiącymi imionami pierwszych ordynatów.

Na ścianie zawisły portrety Jana i Tomasza Zamoyskich pędzla świetnego artysty-malarza Wojciecha Gersona.

W białym marmurze nie wykuty a wypieszczony raczej sarkofag Tomasza Zamoyskiego miękkością wykonania, jako też i samą treścią kompozycji zdradza rękę włoskiego rzeźbiarza. Z jednej strony tylko oblany światłem padającym z witrażowego okna, drugą tonie w półcieniu, który potęguje jeszcze realizm odwarzanej sceny. Dzieło Antonia Argenti z Mediolanu z końca XIX wieku, tak podobne do setek nagrobków rozsianych po każdym „campo santo“ włoskim. Dzieweczka, która wskazuje umierającemu drogę wieczności i poprzedza go w nieuniknionej wędrówce w zaświaty, faktem swojej przedwczesnej śmierci przypomina smutki towarzyszące rodzicom po stracie małoletnich dzieci i hymny Cieklińskiego maleńkim zmarłym latoroślom hetmana dedykowane.

Płyta marmurowa, brązem zdobna, na posadzce kaplicy leżąca z herbową tarczą ordynatów i lakonicznym, aż nazbyt lakonicznym jak na wielkość hetmana, ale właśnie skromnością swej treści o bogactwie jego życia świadczącym napisem:

„Hic situs est Joannes Zamoyski“ uświadamia nas, że w niewielkiej pod nami głębokości krypty spoczywają kanclerskie prochy.

Zejdźmy ku nim tymi oto odrzuconymi na boki wrotami.

Jak niegdyś za życia, tak i teraz chętnie, choć z ciemni grobu, poprzez ściany trumien w pancerz wierzchniej zakutych, nasłuchuje kto idzie, kto chwali i kto kochać gotów umiłowane przezeń miasto.

Serce w prochu nicości bić znowu poczyna — przyłóżcie dłoń do trumiennego wieka.
Duch kanclerza hołdowi składanemu jego prochom przytomny, natchnie was umiłowaniem piękna i przeszłości zamkniętych w murach miasta wymarzonego, miasta z bajki — Zamościa.