Teraz oto zastępują nam drogę dalszą dostojne mury wschodniego bastionu, w którym kiedyś wojsko kwaterwało. Ta część zabudowań fortecznych z czerwonej cegły, z szarymi podkreśleniami krawężników i obramień okiennych, od strony zewnętrznej lekko łukiem do wewnątrz wygięta, groźnie spozierała niegdyś na zastępy nieprzyjaciela szeregiem strzelniczych otworów.
W niższym budynku, mieściła się niegdyś pierwotna brama Lwowska, której budowę jeszcze w 1599 r. rozpoczął Morando, a umieścił ją w pobliżu bastionu, by zwiększyć skuteczność jej obrony.
W ścianę południową wmurowano brązową płytę z popiersiem majora Waleriana Łukasińskiego, który jako więzień przez Rosjan w celi tej strzeżony był w latach 1824 i 25-tym. Pochylamy czoła w hołdzie Męczennikowi Sprawy, którego ani srogość tych murów, ani tyloletnia katusza odcięcia od niepodległościowego czynu nie złamały, a od którego przykład w dążeniu do wolności przejęli ci, co po nim przyszli, jak świadczy ta druga, wmurowana obok tablica, upamiętniająca wymarsz peowiaków w 1918 roku właśnie z tego miejsca, jakby prosto z braterskiego uścisku bohaterskich ramion Waleriana Łukasińskiego.
Musieli snać dobrze zrozumieć wymowę tych ścian, które zimnym głazem grodziły drogę do wolności.
Kto wie, czy i do naszych uszu, gdybyśmy nachylili skroń ku chłodnym i wilgotnym murom celi, nie dopełzby brzęk ciągnionej z trudem za nogą na łańcuchu kuli, albo wibrujący jeszcze zda się w powietrzu cichy szept skazańca, lub strzęp skarżącej się na niedolę mowy, albo urywane słowa Łukasińskiego, który mocą zawartą w historii greckich bohaterów, krzepił w długie noce ducha towarzyszów niedoli — słowa Rycerza Niezłomnego, nieraz ciężkiej podlegającego próbie, gdy serce rwało się do umiłowanej Fryderyki Stryjeńskiej, która wiernie i wytrwale na powrót jego aż po dni styczniowych zmagań czekała. Kto wie czy w mroku kazamat nie przesunąłby się wolno najczcigodniejszy pochylony cień — a może przemknąłby pod murem znienawidzony przez wszystkich, zjawiający się zawsze niespodziewanie, postrach skazańców z tych lat, kapitan Engebrycht.
Ale słońce oto zagląda roztańczoną smugą pylin do wnętrza i dwornie nas z mroków wspomnień wyprowadza.
Nie cela to już teraz, ani nie brama także o „z rustico toscano“ uczynionej facjacie, w której szczytowej wnęce stała niegdyś rzeźba „Salvatora y s. Thomasza“ ujęta w wdzięczne esownice, które przydawały lekkości surowej sylwecie budowy.
W gruzie walają się utrącone stopy Świętego wparte mocno w kamienny cokół i zgruchotana płyta z resztkami łacińskiego napisu.