Znamy różne miasta polskie. Kraków strzeżony przez trzy miłością narodu usypane kopce-mogiły, otoczony wstęgą plant, z wysmukłymi wieżami kościołów, z czcią otaczanymi murami wawelskiego grodu i z pełną tajemniczego uroku Smoczą Jamą.
Lwów na wielu rozsiadły pagórkach, w zieleni traw tonący, z przypartymi do wzniosłej katedry kaplicami Kampianów i Boimów, z wyciskającym łzę wzruszenia oraz dumy mauzoleum Orląt.
Warszawę, ongiś mazowieckich książąt stolicę, ze Starem Miastem budzącym wspomnienia odległych lat, z Kanonią pełną zieleni i trzepotu gołębich skrzydeł, z Łazienkami, po których sadzawce pływają srebrne łabędzie, z Belwederem pełnym rozgwaru ongiś w latach trzydziestych, a pełnym ciszy i majestatu teraz.
Poznań, wspominający królewskie odwiedziny Jagiełły, zasłuchany w Libeltowe słowa o miłości ojczyzny i w Cieszkowskiego modlitwę Pańską, chlubiący się Marcinkowskim i strzegący w katedrze prochów pierwszych władców naszej ziemi — miasto twarde w pracy i nieustępliwe w dążeniu.
Toruń z krzywą wieżą składający ongiś hołd Jagiellończykowi, dumny z zawartego w nim pokoju, który go zwracał Polsce i z syna swego Kopernika, który zatrzymał słońce.
Łódź, miasto pracy, lasem kominów zarosłe, mchem dymów fabrycznych pokryte, w których pomroce towarzysz „Wiktor” wydawał swego „Robotnika“.
Wilno wśród zielonych wzgórz, Ostrą Bramą słynące i głębokim umiłowaniem przez Marszałka, który Swoje Serce miastu temu na rubieży Rzeczypospolitej powierzył.
I Gdynię rozpościerającą się coraz rozleglej nad bursztynowym wybrzeżem, wsłuchaną w pomruk bałtyckich fal i w coraz liczniejsze gwizdy syren okrętowych.
Znamy je wszystkie — są w naszych myślach żywe — i pełne mamy serca ich przeszłości.
W rzędzie miast, o których mówiąc pochylamy głowę z szacunkiem, bliskich sercu i tak znanych, że każdej chwili, przymknąwszy oczy, możemy sobie odtworzyć wyobraźnią sylwety ich wież strzelistych, grynszpan dachów kryjących stare mury kościołów, wstęgi szaro-błękitne rzek i pasy seledynowo-złote zarastających je drzew, mroczne wnętrza katedr, w których z kamiennych sarkofagów przemawia wielkość i potęga przeszłości, a z pod marmuru czarnego bije nadal miłującym rytmem Wielkie Serce, brak dotąd miejsca i w myślach i w wyobraźni dla miasta, które Nowem trzysta pięćdziesiąt przeszło lat temu nazwane, Nowem pozostało przez wieki i nowym stało się teraz — dla Zamościa.
Nie znajdziemy go w wyobraźni, zatem oczu nie przymykajmy — owszem patrzmy szeroko rozwartymi, czy koleją dojeżdżamy na miejsce, czy autem, czy autobusem, czy dyliżansem wreszcie, gdyż i takie kursują na drogach wiodących do niego.