Wzniosy i upadki

Rynek Zamoyski i Solny zasobne musiało być i w towar obfitować  przedni, skoro Gniński Stanisław, wojewoda i Rzewuski, chełmski starosta, w poselstwie od króla Jana do Turcji jadący, kilkunastodniowym zatrzymują się tu popasem, by w godne na drogę zaopatrzyć się szaty.
I dziwów wszelakich napatrzeć się mogły ciekawe oczy mieszczan i urodnych mieszczek zamojskich: to nuncjuszów papieskich świty ciągnęły rynkiem na zamek — to królewskie orszaki kroczyły dostojnie wśród dzwonów bicia, strzałów i ludu okrzyków i nic to, że trącono w tłumie, lub z nieprzystojnym pod czepiec zaglądnięto żartem — a to dziwacznym krojom szat napatrzeć się do syta, gdy płochliwe stadko dworek królewskich żon, niby skromnie, a jednak przemyślnie, na pokaz, pył drogi z siebie otrząsa i sukien jedwabiem szeleści — a to w twarze jadących ciekawie spojrzeć i dociec jaki los będzie w nowym ordynata stadle, który obcą, młodziuchną Francuzkę, na tyle dobra i taki dostatek, z paradą w pałac wiedzie — albo: jakaż ta żona króla, którego znają przecie, bo ordynatów krewniak, na zamku często przebywał — to ulubienica ordynatowej Teresy z Michowskich i najdelikatniejszych misyj powiernika, urodziwego kapitana Bernharda na czele ordynackich dragonów podziwiać — albo stwierdzić, że smutek gości na licach Władysławowej wdowy, a żony Kazimierza — niewesołe życie miała, król mieszczkę ponoś nawidził we Lwowie, kupcy mówili, Jadwiszkę —

Na Husseina Agi, tureckiego posła czeladź popatrzeć obojej płci ciekawej też można, choć spowszednieje z czasem, gdy kilka miesięcy kręci się wokół jednej z rynkowych kamienic usługując panu, który czeka w nieskończoność na odpowiedź Stanów Rzeczypospolitej po niespodzianej śmierci Korybuta —

Poglądać nawzajem na wymyślne zdobienie kamienic Bogu na chwałę, sobie a dziateczkom ku wygodzie wznoszonych —

Podziwiać splendor domów przy nadarzających się okazjach prezentowany, jak wtedy, gdy to Kirkorowicz, mieszczanin, córce swej Róży z Krzysztofem Warterysowiczem gody weselne sumptem wielkim wyprawiał, cały Zamość i chyba pół Lwowa na ono weselisko sprosiwszy —

Lecz coraz smutniejsze nadchodzą potem dni.

Niema ochoty, jak dawniej, patrzeć na sprawnie wiążącego dachy cieślę Szymona Niemca i na sypiącego groble grabarza Pankę, Morandowych pomocników — ani podziwiać rzutkiego rajcę Sandomierza, pierwszego zamojskiego osadźcę, Wojciecha Wnuka Słowieńskiego, jak wespół z Morandem po murach i budowach miasta chodzi, głowiąc się nad dobrem mieszkańców — ani zaglądać cięgiem w narożne okna z dalekiego Krakowa do Akademii przybyłych bakałarzy — ani zaciągać w sienie razem z akademikami Żydówek, aby im chrzest jak się patrzy, choć po-niewoli, wyprawić.

Zabawą jakąś nieprzystojną zda się owa muzyka i straż honorowa z nich, uzbrojonych mieszczan uczyniona, do asysty Augustowi II przydana i wiodąca go gwarnie od kolegiaty do zamku.

Niepewne dni…

Saski dowódca Flemming podstępnie wtargnął do miasta, czujność załogi zakupami niby tylko swoich żołnierzy uśpiwszy — konfederaty barskie przeciągają opodal — sam Pułaski Kazimierz dni kilka w Zamościu bawi — a ordynat Jan Jakób na Węgry przed nimi i przed Moskalami się chroni i miasto Austriakom zdaje, tak, że nie wiedzieć co począć, ku komu się obrócić —

Gdy Józef II Zamość nawiedza, można znowu trochę pod kamienicą mieszczki Kawowej z sąsiadami pogwarzyć i uradzać i patrzeć na przesuwające się za szybami dostojne cienie, a pojrzawszy na iskrzące niebo i kapiące z niego sierpniowe gwiazdy – łzy, opuścić nie wiedzieć czemu głowę i chyłkiem do dom wracać!

A potem znowu na egzekwie po matce cesarskiej odprawiane z pompą żałobną, pogapić się trochę, by niedługo z najjaśniejszego rozkazu za pomyślność oręża cesarskiego, ustalonym porządkiem na przydługich modłach wygniatać w kolegiacie kolana.

Książę Józef Poniatowski nadzieją polepszenia losu i przelotnym pobytem ucieszy — a potem orzeł francuski na ratuszu zawiśnie i przyjdą ciężkie, oh jakże ciężkie po odwrocie Napoleona z pod Moskwy dni.

Cała radość dawnych, minionych lat uciecze, gdy patrzeć przyjdzie mieszczanom z bliska, bo z bronionych wespół murów twierdzy, na trud żołnierski, na coraz mniejsze, nijakie prawie racje, czemu zaradzić niema już z czego, mimo najlepszych chęci, gdy oddało się na pospólny użytek cały posiadany w składach obszernych zapas — uciecze radość minionych lat, gdy patrzeć przyjdzie na te sercom wdzięcznym miłe niebożęta ranne w szpitalach, dla których ostatnie rańtuchy na szarpie podarły mieszczki zamojskie, na brak amunicji zmuszający do nocnych wycieczek te żywe, wygłodzone szkielety, które wreszcie ranka jednego, przy werblu żałosnym bębnów, wysłuchają na rynku rozkazu kładącego kres ich cierpieniom, ale zarazem i niepodległości tego, bronionego rozpaczliwie, skrawka ziemi, jaki się dotąd utrzymał.

A jeśli przyjdzie potem chwila, co zapomnieć na moment pozwoli o ciężkim brzemieniu leniwo toczących się w niewoli dni, jak owa linoskoczka Kol tera ucieszne koziołki oglądać pozwalająca, to skończy się niewesoło wcale, bo pożarem z iskry od odbieżanego przez ciekawą a nieostrożną mieszczkę ogniska, który domów strawi za jednym zamachem. Skończy się niewesoło i przypomni te wszystkie pożogi, jakie tylekroć czasów różnych nawiedzały miasto i te inne, może od pożóg straszniejsze jeszcze płomienie zarazy morowej, którym ani Szymona Piechowicza starania, ani Kacpra Szolca testament, nakazujący profesorom medycyny Akademii Zamojskiej podczas moru nieść pomoc mieszkańcom — nie zapobiegły.

Dolatujący z kazamat pobrzęk łańcuchów, odmierzony tupot aresztanckich na noc w lochach ratusza zamykanych rot, odsuną wszelką chęć do bladego nawet uśmiechu.